Skarby oliwian
Ewa Wójcik
Pani Ewa od urodzenia mieszka w Oliwie. Historie rodzinne przechowuje w pamięci, a jej skarbami są związane z nimi fotografie.
"Spotkałam kiedyś na ulicy przed moim domem ludzi rozmawiających po niemiecku. Starszy pan, który niegdyś mieszkał przy Wita Stwosza 16 przyjechał z rodziną odwiedzić miejsca ze swojego dzieciństwa. Zaprosiłam ich do nas, mama upiekła drożdżówkę. Pan przede wszystkim chciał wyjść na balkon, chciał popatrzeć i powspominać miejsca z dawnych lat, miejsca, które musiał opuścić jako 10 letni chłopiec. Opowiadał gdzie był sklep pod numerem 15 na ulicy Wita Stwosza, do którego chodził po cukierki, o lesie, o tramwajach, o swoim życiu codziennym w ówczesnej Oliwie.
Również moje dotychczasowe życie związane jest z Oliwią. Tu głęboko zapuściłam swoje korzenie."
Fotografie skarbu/ów:
Historia skarbu/ów:
P1. Moja mama pochodziła z Prus Wschodnich, urodziła się w miejscowości Schillelwethen. Rodzice mojej mamy zmuszeni byli porzucić swoje duże, dobrze wyposażone gospodarstwo, wypuścić wszystkie zwierzęta i uciekać. Wędrując przez Braniewo, dotarli na Kaszuby do Rokit. Mama miała jedenaścioro rodzeństwa, w okolicy wsi Rokity i Siemirowic zmarło sześcioro z nich oraz rodzice mamy. Mama, jako najstarsza 17 letnia dziewczynka, musiała zająć się pochówkiem. W lesie rokickim do dziś stoi duży głaz, na którym jest napis rodzina Gangalowskich.
Mój ojciec pochodził z Kociewia. Przed i po wojnie mieszkał przy Biskupiej Górce. Pracował, był dobrym człowiekiem. Ja, jestem oliwianką od urodzenia.
P2. Na zdjęciu, trochę sfatygowanym, jestem ja – malutka w Parku Oliwskim z ojcem. Dzieciństwo w Oliwie było cudowne. Zabawy w lesie, „Małpiak” przy Polankach, to była moja pierwsza scena koncertowa, ogród obok Dworu I, z przepiękną fontanną. Którejś zimy niestety ktoś zapomniał zakręcił wodę przed mrozami i została zniszczona, ale pamiętam piękne rzeźby lodowe, które wówczas powstały. Chodziłyśmy tam z koleżanką i między nimi bawiłyśmy się w księżniczki.
Do obowiązkowych letnich zajęć z naszego dzieciństwa należały wyprawy tramwajem na plażę. Dzieciaki z całego podwórka jechały do Jelitkowa z sąsiadką Kowalską. Sąsiadka zabierała swoją matkę, synka, zwoływała nas i cała grupa wyruszała razem. Na plaży siedzieliśmy każdy w swoim grajdołu. One z chłopcem w swoim, a my w swoich. Matka Kowalskiej, pani Rodanz była gdańszczanką i nie mówiła po polsku. Dzięki niej ja nauczyłam się dużo po niemiecku. Na plażę, jak wspominałam, jeździliśmy tramwajem. Bilety kupowało się u konduktora, który miał na szyi taką torebeczkę i w niej trzymał co potrzebne. Dla nas całą sztuką było, żeby oszczędzić te pieniądze przeznaczone na bilet. Oszczędzałam też w inny sposób. Bardzo chciałam mieć ogródek. Babcia Rodanz, jak nazywałyśmy matkę pani Kowalskiej, miała ogródek i kury. Pozwoliła mi przekopać mały skrawek. Często przy kopaniu łopatką znajdywałam łuski, które wymieniałam z chłopakami na pieniążki. Inne dzieci wydawały swoje oszczędności na lody, ja często na kostki magi. Uwielbiałam ich smak.
Opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska
wróc do góry