Dagmara Płaza-Opacka
Dagmara Płaza-Opacka, urodzona w Sopocie w 1953 roku. Przez całe swoje życie zawodowe była związana z muzealnictwem. Jej najdawniejsze i jedne z najpiękniejszych wspomnień, związane są z domem dziadków w Oliwie.
„Obecnie jestem na emeryturze, ale przez całe swoje życie zawodowe pracowałam jako muzealnik - na początku w muzeum w Kętrzynie, do którego wyjechaliśmy z mężem i dziećmi w 1978 roku, a później, od 1984 roku, w Muzeum Miasta Gdyni, gdzie przez ostatnie 15 lat pracy zawodowej byłam dyrektorem.
W ciągu życia mieszkałam w kilku różnych miejscach. Urodziłam się w Sopocie, ale moi rodzice i dziadkowie mieszkali wtedy w Oliwie, w domku dróżnika kolejowego, który stał przy nastawni kolejowej przystanku Gdańsk-Polanki (teraz ten przystanek nosi nazwę Gdańsk-Uniwersytet). Dom stał pod adresem Grunwaldzka 419. Tego domku obecnie już nie ma - został rozebrany dwa lata temu. W ubiegłym roku, na terenie gdzie stał, rozpoczęła się budowa ogromnego biurowca. W okolicy, za wiaduktem kolejowym było kilka pojedynczych domów różnej wielkości. Jeszcze dalej, stały piętrowe domy, gdzie były mieszkania służbowe pracowników kolei, wśród których dziadkowie mieli wielu przyjaciół i znajomych.
Dziadkowie mieli dwójkę dzieci, syna i córkę - Edwarda i Edytę. Przed II wojną światową mieszkali w Tczewie, gdzie utopił się w Wiśle Edward. Później zamieszkali z córką w Toruniu, a następnie właśnie tutaj w Gdańsku, od 1945 roku. Mama po wyjściu za mąż w 1952 roku, też zamieszkała z mężem w tym domu.
Dom dziadków był zawsze dla mnie bardzo ważny. Całe moje dzieciństwo i bardzo duży fragment dorosłości był związany z domem przy ulicy Grunwaldzkiej. Pierwsze lata mieszkaliśmy wspólnie. Później rodzice przeprowadzili się do Gdyni, do wspólnego mieszkania, z jeszcze jedną rodziną. Mieliśmy osobne pokoje, ale łazienka i kuchnia były wspólne. Tata wtedy pracował na stoczni, później zaczął pływać, więc udało się uzbierać tyle środków, by móc zamieszkać „na swoim”, w Orłowie. Kilka razy w tygodniu jeździłam z mamą do dziadków, spędzałam tam też wakacje.
Dom dziadków był dla mnie zawsze „stałym punktem”. Nawet gdy byłam już studentką Uniwersytetu Gdańskiego prawie codziennie tam bywałam. Wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa i z młodości są właśnie związane z tym miejscem.”
Historia skarbu/ów:
P1
Zawsze gdy mój dziadek wracał kolejką z pracy do domu, ja już czekałam na niego przy płocie. Jak tylko zjadł obiad, zabierał mnie na spacer. Często chodziliśmy po polach, na których teraz stoi Uniwersytet Gdański. Czasami jeździliśmy też tramwajem do Parku Oliwskiego.
Gdy byłam małą dziewczynką bardzo bałam się pociągów. Dziadek znalazł na to sposób – zabierał mnie na spacery wzdłuż nieczynnych torów kolejowych, które prowadziły do różnych przedsiębiorstw na terenie Gdańska. Chodziliśmy zawsze w kierunku Wrzeszcza i zbieraliśmy po drodze jeżyny. Później babcia te jeżyny przerabiała na soki lub konfitury.
Na zdjęciach jest mój dziadek Alfons Łysakowski. Pierwsze z nich zostało zrobione jeszcze przed wojną, a drugie jest jednym z ostatnich jego zdjęć – zostało wykonane prawdopodobnie w 1972 roku.
P2
Dziadek miał taki zwyczaj, że ze wszystkich starych dokumentów wyrywał swoje zdjęcie. Udało mi się jednak jeszcze odszukać jego kompletną legitymację. To jest jego Związkowa Legitymacja Członkowska wydana przez Związek Zawodowy Pracowników Kolejowych RP.
Mój dziadek urodził się w Puzdrowie w 1898 roku. Był kolejarzem, pracował jako telegrafista. Zanim sprowadził się do Oliwy mieszkał w Tczewie, a krótko przed wojną, od 1937 roku w Toruniu, gdzie pracował w Państwowej Dyrekcji Kolejowej. Po 1945 roku pracował w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Gdańsku, cały czas na stanowisku telegrafisty.
Pamiętam z dzieciństwa, że dziadek bardzo poważnie chorował na gościec. Była to ciężka choroba, zniekształcająca stawy. Uniemożliwiła mu ona pracę zawodową, więc musiał przejść na rentę.
P3
Babcia zajmowała się domem, jak większość kobiet w tamtych czasach. Była osobą kochaną i bardzo cierpliwą. Pamiętam, że często jeździłam z nią na targ w Oliwie.
Całe swoje powojenne życie dziadkowie mieszkali w domu przy ulicy Grunwaldzkiej. Dziadek zmarł w 1972 roku, 28 grudnia. Po jego śmierci babcia mieszkała tam dalej, do września 1980 roku, kiedy zmarła. Dziadkowie spoczywają na cmentarzu w Oliwie, tak jak i moi rodzice.
Na pierwszym zdjęciu jest właśnie moja babcia. Fotografia została wykonana w 1962 roku w Orłowie – tam moi rodzice kupili dom, który był wtedy w trakcie budowy. Na zdjęciu widać inne niedokończone budynki mieszkalne.
A drugie zdjęcie przedstawia legitymację mojej babci - Anny Łysakowskiej z domu Malach, uprawniającą do bezpłatnych przejazdów kolejowych. Jako żona kolejarza miała właśnie taki przywilej.
P4
Pierwsza fotografia przedstawia moją mamę Edytę w wieku około 22 lat.
Mama skończyła Szkołę Handlową w Sopocie i pracowała najpierw w Wojewódzkim Komitecie Kultury Fizycznej, który miał swoją siedzibę w Oliwie niedaleko ulicy Czyżewskiego, a później pracowała w PRK - Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych, w budynku, który znajdował się dokładnie za ogrodem dziadków w Oliwie. Zajmowała się księgowością i pracowała tam w latach 1952-1957. Pamiętam jak mówiła, że dyrektorem PRK był pan Ber.
Przy Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych funkcjonował zespół taneczny, w którym mama tańczyła przez około dwa lata. Zespół ten reprezentował nurt kaszubski, jak widać na załączonym kolejnym zdjęciu.
P5
To jest zdjęcie ze ślubu rodziców, który odbył się 25 listopada 1952 roku w Katedrze Oliwskiej – Edyty Łysakowskiej, urodzonej 14 marca 1932 roku w Tczewie i Bolesława Płazy, urodzonego 19 maja 1927 roku w Niebylcu, na Podkarpaciu.
P6
Pamiętam z dzieciństwa dużo osób mieszkających w naszej okolicy. Niestety nie pamiętam wszystkich z nazwiska… Niedaleko nas mieszkało starsze małżeństwo, na które się mówiło Szewc i Szewcowa. Pani mówiła trochę po polsku, a Pan nie mówił wcale. Był bardzo dobrym szewcem.
Dziadkowie mieli też bliskich znajomych – państwa Schwartzów. Pamiętam, że często ich odwiedzaliśmy. Państwo Schwartzowie mieszkali niedaleko ulicy Polanki, w małym parterowym domku z przepięknym dużym ogrodem. Pani Schwartz pięknie śpiewała, grała na harfie, piekła cudowne pączki z różą, robiła „kartofelki” – słodkie kulki z masy migdałowej. Była też farmaceutką – obdarowywała naokoło wszystkie znajome Panie swoimi wyrobami, np. kremami, które miały niezwykły zapach. Pani Schwartz zrobiła też przepiękny i przepyszny tort na moją komunię – w kształcie jeża.
Te zdjęcia zostały zrobione w Oliwie. Widać na nich drewniane baraki, które znajdowały się przy ulicy Szczecińskiej. Teraz po nich nie ma już śladu… W jednym z tych baraków mieszkała przyjaciółka mojej mamy – Bronka, więc często chodziłyśmy tam na spacery.
W okolicznych domach mieszkało dużo kolejarzy oraz ich rodziny. Często też odwiedzałam te strony z dziadkiem, który z racji swojego zawodu, miał tam dużo znajomych z pracy.
Na zdjęciach widać moją Babcię Annę, mamę Edytę i mnie.
P7
To są zdjęcia z ogrodu w Oliwie – ja zimą na sankach. Widać na nich, że mam kaptur z futerkiem z królików, które hodowała moja babcia. Na zdjęciu jest też pies dziadków, który wabił się Kajtek. Kiedyś tata mi opowiadał, że schowałam się w budzie Kajtka i tam zasnęłam. Pies nikomu nie pozwolił zbliżyć się do budy, kiedy ja byłam w środku!
P8
To ja, jako mała dziewczynka w Parku Oliwskim. Na tym zdjęciu mam cztery lata. Zostało ono zrobione 21 kwietnia 1957 roku. Podpisane jest z tyłu „Kochanym Dziadkom – wnuczka Daga”. Dla mnie to zdjęcie było swego czasu fascynujące, ponieważ w tle widać parę siedzącą na ławce, która się całuje!
P9
Na kolejnych trzech prezentowanych zdjęciach są przedmioty, które zachowały się z mojego kochanego domu przy ulicy Grunwaldzkiej. Zostało ich niestety niewiele… Jest sitko do herbaty, kubeczek do picia dla dzieci oraz filiżanka do mokki (w tej chwili byśmy powiedzieli, że do espresso, czyli bardzo mocnej kawy). W domu dziadków było kilka różnych filiżanek tego typu. Był też piękny młynek do kawy wiszący na ścianie. Gdy przychodzili goście, babcia mówiła „idź Daguś zmielić kawę”. Babcia bardzo lubiła pić kawę z mlekiem. Pamiętam, że podczas „szarej godziny”, czyli w momencie gdy powoli następował zmierzch, babcia piła filiżankę kawy. Często uczestniczyłam w tym rytuale – siadałyśmy w kuchni przy dużym stole, piłyśmy kawę i patrzyłyśmy przez okno na ogród.
Dom
Zamieszkałam w domu w Oliwie po raz drugi w 1977 roku. Miałam już wtedy męża i dwójkę dzieci. Wcześniej wydzierżawiliśmy mieszkanie na Witominie. Jednak mieszkaliśmy tam bardzo krótko – właścicielka mieszkania dosyć szybko zmieniła zdanie co do jego wynajmu. Musieliśmy się stamtąd wyprowadzić. Babcia zaproponowała, byśmy wprowadzili się właśnie do niej - zajmowała parter domku, a my mogliśmy zamieszkać na strychu, gdzie był tak zwany letni pokój, który mimo wszystko posiadał piec, więc można było go ogrzewać. Mieszkaliśmy na strychu w jednym pokoju. Przyjaciele dziadków i rodziców pomogli nam przenieść tam piec węglowy, dzięki któremu mogliśmy zrobić u góry małą kuchnię. To były dość trudne czasy, ale jednocześnie fantastyczne dla nas – młodych ludzi. Ciągle nas tam ktoś odwiedzał, głównie nasi znajomi, którzy jeszcze wtedy studiowali lub pracowali na UG. Atmosfera w domu była zawsze ciepła i wesoła, mimo, że było u nas bardzo skromnie.
Dom był parterowy i miał skośny dach. Na parterze był duży korytarz, z którego schodziło się do piwnicy. Gdy byłam mała, piwnica była dla mnie miejscem niezwykle tajemniczym. W podłodze korytarza podnosiło się drewnianą klapę i schodziło się po ceglanych, zakręconych schodach. Okno z piwnicy wychodziło na ogród, nie była ona duża, ale robiła na mnie niesamowite wrażenie. Zawsze znajdowałam w niej coś ciekawego.
Na parterze w domu była też kuchnia, centralnie położona, niezbyt duża. Po prawej i po lewej stronie korytarza znajdowały się pokoje. W domu były dosyć wysokie i wąskie okna. Był też telefon, prawdopodobnie służbowy. Przez bardzo długi okres toaleta była na zewnątrz – był to osobno stojący budynek.
W domu był też strych, na który wchodziło się po bardzo stromych drewnianych schodach. Jedna część strychu to było królestwo babci - babcia hodowała króliki, więc skórki z królików wisiały na specjalnych uchwytach. Babcia hodowała je głównie do jedzenia i ze względu na skórki, które miały krótką, delikatną i srebrzystą sierść. Były nimi wykańczane kołnierze i czapki. Babcia robiła też serwety na drutach. Były one prane, krochmalone i naprężane. Na podłodze strychu były specjalne okręgi z wbitych gwoździków, na które zahaczało się serwety i obrusy o odpowiednim przekroju, przez co uzyskiwały pożądany wygląd - były gładkie i odpowiednio okrągłe.
Pozostała część strychu to było królestwo dziadka. Dziadek składał radioodbiorniki. Była na strychu wydzielona część, taka komórka, do której nie wolno było wchodzić. Znajdowały się tam niezwykle ważne urządzenia mojego dziadka – oporniki, druciki, lampy, specjalne urządzenia elektryczne. Czasami pozwalał mi tam wchodzić, ale tylko pod jego obecność. Bardzo to lubiłam, było to dla mnie wielkie święto! Pozostała część strychu to był pokój letni. Stało tam drewniane biurko i bardzo stare łóżko, w którym dziadek czasami zasypiał, gdy było mu za ciepło na dole. Dziadek był pedantyczny i bardzo uporządkowany, w przeciwieństwie do babci, która była niezwykle dynamiczna i wykonywała kilka rzeczy naraz. Babcia robiła bardzo dużo na drutach, a dziadek z wielką cierpliwością rozplątywał jej kłębuszki wełny. Dziadek też miał dryg do wykonywania dziwnych zabawek. Kiedyś zrobił dla mnie, ze starego silniczka na baterie i długiej deski, urządzenie, które zwijało różne rzeczy, np. sznurek czy wełnę.
Na tyłach domu był budynek gospodarczy, parterowy z małym strychem do przechowywania siana. Jedna część tego budynku to był maleńki chlewik, w którym dziadkowie nie trzymali świń, tylko kozę. Pamiętam, że była ona cała biała. A w drugiej części budynku była pralnia. Było to dla mnie zawsze ciekawe miejsce. W pralni była cementowa podłoga, doprowadzona woda, pod sufitem były druty do wieszania bielizny oraz wbudowany w piec ogromny kocioł do gotowania prania. Wtedy pranie robiło się raz, dwa razy na miesiąc. Było to całe ogromne przedsięwzięcie. W kotle zamontowanym w pralni również byłam kąpana jako mała dziewczynka. Później pralnia przestała spełniać swoją funkcję i stała się miejscem do przechowywania różnych rzeczy.
Za tym budynkiem był ogród warzywny, w którym babcia sadziła i siała jarzyny, ziemniaki.
Ogród przy domu był piękny. Przed domem rosły wiśnia, ogromna stara grusza i kwiaty. Była też pompa do wody. Z tyłu domu były drzewa owocowe – między innymi jabłonie i śliwy, a latem przechadzały się tam kury i kaczki, które babcia hodowała. Gdy pod wiaduktem kolejowym zaczęto budować drugą nitkę jezdni (wcześniej była tylko jedna), niestety zabrano dużą część ogrodu z frontu, a w kolejnych latach zmniejszony został pozostały ogród.
Opracowanie tekstu: Ewa Labenz