Elżbieta Kowalik, Krystyna Drożdż, Krzysztof Kula
Państwo Elżbieta, Krystyna i Krzysztof zgodzili się opowiedzieć o kilku pamiątkach rodzinnych wybranych z pokaźnego zbioru. Dokumenty, fotografie, przedmioty, są dla Nich skarbami o wielkiej wartości sentymentalnej. Pozwalają wrócić myślami do wyjątkowych momentów, do wyjątkowych osób obecnych w życiu rodzinnym, do których bez wątpienia należy Ich mama Elżbieta Stefania Nehring-Kulowa.
Krystyna: Oliwska historia naszej rodziny rozpoczęła się po zakończeniu II wojny. Do Gdańska doprowadziło rodziców marzenie naszego taty, Bernarda Kuli. Jako chłopiec uczęszczał do progimnazjum Collegium Marianum w Pelplinie. Prowadzili je księża. Panowała tam piękna, patriotyczna atmosfera. Uczono także łaciny,greki, gry na skrzypcach. W swoim pamiętniku zapisał wówczas tatko dużymi literami, że Gdańsk ma być znowu polski. To pragnienie przerodził w działanie. Tak było w czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie założył Stowarzyszenie Przyjaciół Pomorza i wydawał biuletyn tego towarzystwa. Tak też było w czasie wojny, gdy znalazł się w oflagu w Woldenbergu, gdzie utworzył Koło Pomorzan. Gdańsk był zawsze w jego sercu i to miejsce wybrał na powojenne życie. Mama powiedziała tylko: „Gdzie ty Kajus, tam i ja Kaja”.
Krzysztof: Pierwszą datę ślubu rodzice uzgodnili na 15 września 1939 roku, ale wybuchła wojna, tatuś został zmobilizowany. Ślub trzeba było odłożyć. Przez zawieruchę wojenną rodzice czekali na siebie ponad 5 lat.
Elżbieta: Stanęli na ślubnym kobiercu 28 marca w 1945 roku w Bydgoszczy. Następnie przyjechali do Gdańska i jeszcze w tym samym roku w grudniu ja przyszłam na świat.
Historia skarbu/ów:
P1. Pamiątki ze Spacerowej.
Elżbieta: Tuż po wojnie nasza rodzina zamieszkała w domu przy ulicy Spacerowej 16 i tam spędziłam całe dzieciństwo. Rodzice chcieli, by ich dzieci wychowywały się wśród przyrody.
Nasz dom otaczał z trzech stron las, a wokół domu był ten duży ogród. Ogród był tarasowy z kamiennymi schodkami, tuje rosły w szpalerze. Glicynia pięła się po wykuszu domu. Były bukszpany, magnolia porcelanka, rododendron,funkie na środku trawnika, duży orzech włoski na podwórku. W ogrodzie znajdowałam różne rzeczy, naboje, granaty i we fartuchu wszystko nosiłam pod schody, tam miałam schowek. To były moje zabawki. Nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia, a te RG42 czy takie F1 podobały mi się. Pewnego dnia tata zainteresował się tym, co ja tam noszę i aż mu włosy stanęły na głowie, toż w moim schowku była cała Reduta Ordona. Tatuś całe moje zbiory głęboko zakopał w ogrodzie i czereśnie na nich posadził. Przed wojną ten ogród był bardzo zadbany, dawny właściciel miał ogrodnika, który troszczył się o wszystko. Mieszkał w suterenie. Przy domu była duża szklarnia.
Po wejściu Rosjan, w naszym domu był szpital polowy dla żołnierzy radzieckich. Tych, którzy nie przeżyli chowano w ogrodzie na trawniku. Później zostali ekshumowani na cmentarz żołnierzy radzieckich przy ulicy Giełguda.
Krzysztof: Na Spacerowej 16 byliśmy pierwszymi lokatorami, a z czasem dokwaterowano jeszcze pięć rodzin. Byli to Boguszewicze zza Buga, Herbarze, Ryłki, Bychowscy i Fularczykowie. Nowi mieszkańcy mieli inną koncepcję na ogród. Ziemia została podzielona. Ogród zaczął pełnić rolę użytkową. Uprawa tego i owego, każdy dla siebie.
Krystyna: Kiedyś nasz brat Bernard przyniósł mamie bukiet przylaszczek w takim pustym granacie. Chodziliśmy po nie każdej wiosny. Najwięcej rosło ich na górze naprzeciwko pola Piotra Klibzakisa. Mieszkał on w małym domku za sąsiedzką willą zacnej i kochanej pani Walerii Lisińskiej. Później właścicielem tej willi był Brunon Zwarra.
Piotr Klibzakis był Łotyszem. Brał udział w polowaniach na wieloryby przy użyciu harpuna - było to dla nas takie egzotyczne. Teraz miał krowę, konia i prowadził gospodarstwo. To najpierw od niego braliśmy mleko.
Elżbieta: Nasi bracia, Bernard i Wojtek, wspominali kulig, na którym powoził Piotr Klibzakis. Do jego dużych sań były dołączone sanki dzieci: moich braci, Naglów i Bieszków z Renuszewa. Gdy na trasie spotkały się dwa kuligi, była bitwa na śnieżne kulki, daleka od żartów.
P2. Wszystko o naszej mamie.
Elżbieta: Przynieśliśmy kilka skarbów, pamiątek związanych z naszą mamą. Dlaczego chcemy mówić o niej? Bo była pięknym, dobrym człowiekiem. Aniołem na ziemi.
Krzysztof: Mama, Elżbieta Stefania Nehring, po ślubie Kulowa. Przez wiele lat używała imienia Stefania, ale z czasem wróciła do swego pierwszego imienia Elżbieta. Obydwoje rodzice pochodzą z Borów Tucholskich, ze wsi Śliwice. Mama pochodziła z rodziny nauczycielskiej, która zadbała o należyte wykształcenie swoich córek. Ciocia Zosia skończyła prawo, ciocia Janeczka była stomatologiem, a Stefania została okulistką.
Elżbieta: Oto zdjęcie mamy z 1 komunii z roku 1926. Mama miała wówczas 12 lat. Proszę zobaczyć jak pięknie wygląda, jakie to wszystko jest tutaj dopracowane i poza, i aranżacja, i sukienka mamy, taka wdzięczna, dziewczęca i elegancka.
Krystyna: Nasza rodzina od pokoleń była bardzo wierzącą i bogobojną. Wydaje mi się, że to co mamę uformowało na całe życie, to fakt, że pobierała edukację u Sióstr Urszulanek w Kościerzynie. To zadecydowało o jej inności i wyjątkowości. Spędziła tam czas od bodajże 12 roku życia do dorosłości. Mam album z ręcznie wyhaftowanymi jej inicjałami na okładce i wklejone w nim zdjęcia z tego okresu. Dziewczęta oprócz klasycznej edukacji miały tam zajęcia teatralne, sportowe, organizowano dla nich wycieczki krajoznawcze.
Krzysztof: Mama studiowała w Poznaniu, a swoją pierwszą pracę podjęła w szpitalu w Krakowie na oddziale okulistycznym, w 1939 roku już w czasie okupacji. Mamy w rodzinnym archiwum jej odpis dyplomu z 1939 roku oraz zaświadczenia i legitymacje, świadczące o drodze zawodowej.
Z biegiem lat pojawiły się też bardzo piękne i pochlebne opinie o pracy naszej mamy.
W Gdańsku pracowała najpierw w Akademii Medycznej, następnie, najdłużej, w przychodni obwodowej w Oliwie. Potem były kolejne przychodnie, na Jaskółczej i Kilińskiego.
Krystyna: Mam w oczach taki obraz i mogą go mieć też starsi oliwianie, jak mamuchna w sukience czy kostiumiku śmigała przez Oliwę na rowerku, który miał z przodu motorek. Świetnie organizowała czas, który wypełniała praca zawodowa, pięcioro dzieci, które trzeba było ubrać, nakarmić, to wymagało biegania. A jeszcze znajdowała czas na spotkania w PTTK, a także na operę.
Elżbieta: W domu w Oliwie mama nie miała gabinetu, ale miała wszystkie potrzebne narzędzia do udzielenia pomocy. Kiedyś nocą rozległo się łomotanie do drzwi, zamieszanie, pobudziliśmy się i poszliśmy w trójkę zobaczyć, co się tam dzieje. Po wejściu do jadalni zobaczyliśmy, że na stole leży jakiś mężczyzna. Tata krząta się w szlafroku, mama w białym fartuchu, który założyła na koszulę nocną, więc my cichutko usiedliśmy na kanapie i patrzyliśmy, co się dzieje. Nikt na nas nie zwracał uwagi, wszyscy byli tak zaaferowani wypadkiem. Okazało się, że temu człowiekowi lampa wybuchła w twarz, kiedy pracował w oborze, takiego poranionego z fioletowymi białkami przywieziono saniami do mamy z prośbą o ratunek. Mama umiała mu pomóc.
Jest wiele podobnych historii, na przykład o diagnozowaniu i leczeniu zeza na szeroką skalę, o uratowaniu pani z atakiem wyrostka robaczkowego, o panu z kawałkiem źdźbła żyta w oku, któremu żaden wcześniej odwiedzany okulista nie mógł pomóc, a mamie się to udało. O mamie można by opowiadać i opowiadać. Dobra,mądra i waleczna.
Krystyna: Prywatną praktykę prowadziła mama we Wrzeszczu, dokąd przeprowadziliśmy się w 1960 roku. Była kochana dla wszystkich swoich pacjentów, ale szczególnie lubiła leśników i rybaków. Była czuła i uśmiechnięta. Jej dotyk był taki niezwykły – wiemy to, bo też bywaliśmy jej pacjentami. Brała niewielkie opłaty i zdarzało się, że wspierała finansowo kogoś szczególnie biednego. Ale nie pana Pryszczyka, właściciela sklepu. Gdy usłyszał, ile się należy, oburzony zapytał: "Czy pani doktor trzyma mnie za dziada?" i zapłacił znacznie więcej, zgodnie z tym, co uważał.
Krzysztof: Jeśli chodzi o czas wojny, to nikt z naszej rodziny nie przeżył jej we własnym domu. Dziadek nauczyciel ukrywał się całą wojnę, najpierw we Lwowie a od 1941 roku w Krakowie. Babunię wyrzucili Niemcy z nauczycielskiego mieszkania w Śliwicach. Mama mieszkała w Krakowie w bardzo skromnych warunkach, a tata był w obozie jenieckim.
Z tego czasu znamy opowieść Mamuchny świadczącą o jej odwadze. Mama miała w Krakowie żydowską koleżankę – ciemnooką i ciemnowłosą. Zaaresztowało ją gestapo i można było się spodziewać najgorszego. Mama poszła do tej jaskini lwa, by starać się o jej zwolnienie. Niewątpliwie ryzykowała wiele, ale udało się jej przekonać gestapowca, że przyjaźni się z Ormianką. Zwolniono ją. Prawdopodobnie mama uratowała jej życie.
P3. Pamiątki rodzinne.
Elżbieta: Na zdjęciu, które przyniosłam widzimy naszych pradziadków- Juliusza Nehringa i Juliannę z domu Reich na ich złotym weselu. Diadem, który widzimy na głowie naszej prababci leży tu przed nami, a także broszka, którą miał wówczas pradziadek przypiętą do klapy marynarki. Babcia Anna z domu Okonek i dziadek Władysław Nehring też przeżyli wspólnie 50 lat i mieli to na głowach, a także nasi rodzice Stefania i Bernard. Ja również dołączyłam do tego zacnego grona. Są to skarby obecne w naszej rodzinie od lat i czekają na kolejne pokolenia. Bezpiecznie drzemią w tej samej ramie pod wyjątkowym wypukłym szkłem, które ma przeszło sto lat!
Krzysztof: W naszej rodzinie długo się żyje, przynajmniej do 90 lat. Od kiedy pamiętam zawsze cieszyły nas rodzinne spotkania, spotkania wielopokoleniowe, podczas których opowiadało się, wspominało. Zawsze było ciekawie i do śmiechu, zawsze towarzyszyły nam dobre relacje. Te spotkania, zdjęcia świadczą o tym, że rodzina chciała się spotykać, chciała też, żeby zostały po tym jakieś ślady, pamiątki, utrwalona historia. To, co było ważne dla naszych przodków, jest ważne i dla nas i cieszy nas podtrzymywanie tradycji. Liczymy na to, że dla kolejnych pokoleń też będzie to miało takie znaczenie.
opracowanie tekstu: Magdalena Majchrzakowska